Wolne Forum Gdańsk Strona Główna Wolne Forum Gdańsk
Forum miłośników Gdańska

FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj

Poprzedni temat «» Następny temat
Prowokacja w Opaleniu 24 maja 1930
Autor Wiadomość
feyg 


Pomógł: 50 razy
Wiek: 53
Dołączył: 10 Maj 2008
Posty: 4792
Skąd: Gdynia Mały Kack
Wysłany: 2008-12-31, 00:02   Prowokacja w Opaleniu 24 maja 1930

Melchior Wańkowicz "Na tropach Smętka"
Cytat:
Do komisarza polskiej straży granicznej, Adama Biedrzyńskiego, rezydującego w Czersku na Pomorzu, przyjechał ze swego odcinka jego podkomendny, Liśkiewicz, meldując, że niejaki Fuda, b. wachmistrz niemieckiej policji w Prusach Wschodnich, w Kwidzyniu, obecnie osiadły w Polsce na własnej gospodarce, pragnie zaofiarować swą pomoc, zna urzędników niemieckich, którzy by mogli udzielić informacyj.
Komisarz Biedrzyński, były sierżant pruski w czasie wielkiej wojny, powstaniec, oficer polski, organizator pierwszej kompanii 4 pułku strzelców wielkopolskich, któremu Virtuti Militari przypiął na froncie w 1920 r. własnoręcznie marszałek Piłsudski, zamyślił się.
Znał on dobrze Niemców i jako kamratów i jako przeciwników. Różnie by tam można mówić o porachunkach byłego pruskiego sierżanta ze swymi ongiś komilitonami. Mieli oni zapewne to i owo i jeszcze więcej do zarzucenia panu komisarzowi Biedrzyńskiemu, bo żądania Fudy, że może mówić tylko personalnie, nie poszły mu w smak.
Nie wiem, czy komisarz Biedrzyński znał historię francuskiego oficera Schnebelego, którego za czasów Bismarcka Niemcy sprowokowali i porwali na granicy, o co był wielki w swoim czasie w Europie gwałt, ale zapewne miał przed sobą tenże dylemat, co i Schnebele: nie pójść, to obowiązku nie dopełnić, bo mogą być cenne dane dla państwa, pójść — to narazić się na wsypanie, a wówczas zostanie człowiek pozostawiony własnym siłom.
Pierwsze spotkanie nastąpiło w Rakowcu. Fuda opowiadał o swoich stosunkach, prosił, aby wydelegować jakiego strażnika na teren niemiecki, aby stwierdził, jak jest z urzędnikami niemieckimi za pan brat. Twierdził, że urzędnik ze starostwa pragnie udzielić ważnych informacyj, ale tylko personalnie.
Naznaczono więc spotkanie w budce celnej polskiej, stojącej po niemieckiej stronie. Od Wisły do budki szła droga przez niemieckie terytorium. Droga, budka i wkoło niej metrowy pas były eksterytorialne.
Zostawiwszy przy drodze, niedaleko od budki, strażników, nasi oficerowie oczekiwali. Po godzinie z ciemności wyłonił się Fuda, tłumacząc, że Niemcowi coś przeszkodziło przyjść i że prosi o następne widzenie w innym miejscu nad Wisłą, przy budce paszportowej niemieckiej.
Nasi oficerowie zrozumieli, że Niemiec nie przyszedł, bo zwęszył strażników na drodze i bał się, że go przeciągną za łeb na terytorium polskie (miał rozmawiać z ziemi niemieckiej, podczas gdy nasi oficerowie mieli mówić przez okno z budki eksterytorialnej polskiej). Wobec tego postanowiono przy następnym widzeniu ukryć żołnierzy Straży Granicznej już od rana, aby Niemców, którzy mogliby patrolować wcześniej teren, nie płoszyć.
Widzenie odbyć się miało 24 maja 1930 r. Uprzedniej nocy młoda, niedawno poślubiona żona komisarza Biedrzyńskiego śniła jakiś sen przerażający, w którym dominowały szare kazamaty. Prosiła męża, by nie wychodził z domu. Ucałował ją serdecznie i obiecał wrócić na dwunastą.
Obaj oficerowie byli podnieceni. W karczmie w Rakowcu wy¬pili po parę kieliszków, ale piło się im niesporo.
Zapadła ciemna noc. W łodzi przez Wisłę jechali w towarzystwie sześciu uzbrojonych w karabiny strażników. Tamci inni strażnicy już od południa zapadli w przygranicznym terenie i mają na oku budkę paszportową — miejsce spotkania.
Na lewo po niemieckiej stronie błysnęło światło. „Dają nam znaki" — szepnął Liśkiewicz. Ale była to latarnia na kursującym tu promie. Dawny most został przez nas zabrany do Torunia. Sterczały po nim kesony w oćmie nocnej. Sprężona woda leciała między nie z hukiem. Przeciągał ziąb, chociaż to niby był maj.
Łódź cicho uderzyła o brzeg. Ukazał się ciemny kontur wiślanego wału. Wał jeszcze był na terytorium polskim.
Oficerowie posuwali się cicho, mając za sobą żołnierzy na odległość czterdziestu metrów.
Jeszcze jeden wał. Na nim, na tle nieba, czernieje sylweta starego wagonu, w którym odbywały się polskie odprawy celne. Za wałem nasyp, po którym biegnie szosa, to już Niemcy.
Spod nasypu odrywa się sylweta ludzka. Oficerowie kładą ręce na rewolwerach. Ale to nasza czujka. Melduje szeptem, że Niemiec jest i czeka.
Niemca trudno rozeznać w ciemnościach. Jest krępego wzrostu. Wita się lewą ręką, prawą trzymając w kieszeni.
— Ma pan materiały?
— Mam w budce paszportowej. Pójdziemy tam, to je panowie spokojnie rozpatrzą.
— Miał je pan nam dać tutaj.
— Nie chciałem ryzykować. Zbyt cenne są te materiały. Czego się panowie wahają? Skoro mam klucz od lokalu urzędowego, znaczy jestem urzędnikiem, a więc osobą godną zaufania.
Istotnie — przecież urzędnicy niemieccy nie pójdą na prowokację, w której jawnie będzie widać udział urzędników. A przy tym taka fluktuacja organów nadgranicznych, które odwiedzały się wzajemnie w budkach celnych i paszportowych, była wówczas praktykowana.
Komisarz Biedrzyński odchodzi na stronę i szeptem pyta żołnierzy, zaczajonych od południa, czy teren jest czysty. Raz tylko przesunął się Landjäger, poza tym nie widzieli nic. Mają więc teraz trzymać pod lufami rysującą się sylwetę budki.
Nie ma co — trzeba iść. Dwaj Polacy i Niemiec wspinają się na nasyp i przekraczają szlaban graniczny.
Niemiec istotnie otwiera kluczem drzwi budki paszportowej i kiedy Polacy wchodzą za nim na ciemny korytarzyk, zakręca taster. Mocny, krótki blask lampy, umieszczonej na zewnątrz, rozświetla noc. Niemiec natychmiast gasi, tłumacząc, że przez pomyłkę pokręcił niewłaściwy taster. Ale Polacy rozumieją, że to znak; kciuki bezszelestnie przesuwają w kieszeniach bezpiecznik.
Niemiec też zrozumiał, że został zdemaskowany.
Wchodzą teraz wszyscy do pokoju, w którym Niemiec szuka tasteru. Robi to długo, bo mu ręce drżą.
— Jesteśmy bezpieczni — mówi głuchym głosem — bo na oknach są zamknięte szczelne okiennice.
— Materiał!... — warknął komisarz Biedrzyński. Siedzi on na jedynym krześle. Za nim stoi podkomisarz Liśkiewicz. Siedzą tak, że mają ścianę za sobą i obserwują drzwi, zarówno jak i Niemca.
Teraz widać jego twarz. Jest to typowa twarz mazurska, chłopska. Trzęsie się ze strachu. Kładzie na stół drukowany rocznik ze spisem posterunków żandarmerii itd.
— To jest bez wartości — mówi Biedrzyński. — Nie masz pan nic więcej?
Niemiec wykłada maskę gazową, dodając, że jest to model, który dopiero zostanie wprowadzony.
Cała ta maska — to kpiny. Jest już jasne, że trzeba wynosić skórę, póki cała.
— To, co pan daje, to szmonces. Ale fachowcy u nas rozpatrzą i jeśli to co warte, to otrzyma pan przyzwoitą nagrodę. Na razie dajemy panu sto pięćdziesiąt złotych jako zadatek.
Niemiec liczy szeleszczące dwudziestozłotówki. Dlaczego liczy tak skrupulatnie i tak długo? Twarz jego jest zielona ze strachu. Najwidoczniej odwleka moment wyjścia. Komisarz Biedrzyński, upewniony przez czujki, że nikt nie wchodził do budki, przypuszcza, że ten sygnał lampą zewnętrzną ściąga Niemców z jakiejś odległości dalszej i pragnie, nim będzie za późno, połączyć się ze swymi żołnierzami.
— Wychodzimy — nakazuje Niemcowi. Ów idzie do drzwi, ujmuje klamkę, ale już wie: Polacy zrozumieli, że jest prowokatorem. Jeży się, kurczy się w sobie. Podkomisarz Liśkiewicz idzie za nim, trzymając maskę w lewej ręce. Prawa tkwi w kieszeni. Niemiec rozszerzonymi oczami patrzy na tę prawą rękę. Ujmuje klamkę, po omacku macając za sobą. Stoi teraz tyłem do drzwi, do których doszedł cofając się tyłem. Drzwi otwierają się na korytarz.
Nagle szarpnięte, otwierają się drzwi na całą szerokość. Szarpnięty prowokator leci na podłogę. I mimo wszystkiego, co się równocześnie dzieje, wraża się w oficerów pamięć jego oszalałych ze strachu oczu. Tak patrzy szczur, dobijany kijem od szczotki.
Na korytarzu równocześnie rozlega się ryk:
— Hände hoch! Kriminalpolizei!...
Znać, że korytarz jest pełen ludzi. Ale do pokoju wpada Niemiec olbrzymiego wzrostu. Liśkiewicz cofa się o krok i strzela. Równocześnie strzela Biedrzyński, chcąc sparować strzał z rewolweru olbrzyma, który mierzy do Liśkiewicza. Olbrzym ma obie ręce wzniesione na wysokość głowy. W prawej rewolwer. Lewa daje znak: Hände hoch!
Tym się tłumaczy, że kula Biedrzyńskiego przechodzi olbrzymowi między palcami lewej ręki i drugi jego strzał również pudłuje.
Z okrzykiem ich blute (krwawię) olbrzym wybiega z pokoju. Nikt nie atakuje. Za to z zewnątrz słychać strzelaninę. Oficerowie wpadają do bokówki ślepej przy pokoju, służącej za skład węgla. Słychać, jak kule mlaskają po futrynie drzwi. Nie ma mowy o wy¬dostaniu się.
Liśkiewicz miał ręczny granat, ale zapalnik mu się potoczył i nie może go znaleźć. Nic nie ma do zrobienia. Wycie na korytarzu ponawia się.
— Poddajemy się — decyduje komisarz Biedrzyński.
Obaj chowają rewolwery, wychodzą z powrotem do pokoju i głośno krzyczą, że się poddają. Do pokoju ponownie wpada ten sam olbrzym. Obaj nasi oficerowie stoją z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Olbrzym składa się przez chwilę, która trwa wieczność. Pada strzał. Z jękiem osuwa się Liśkiewicz na ziemię. Teraz dopiero bohaterowie, obsypujący pokój z ciemnego korytarza bezcelowymi strzałami, wpadają do pokoju i jeden z nich przystawia rewolwer do czoła Biedrzyńskicmu. Spada iglica, ale piston nie spala. Potwierdziła to późniejsza analiza na procesie.
Ponieważ strzelanina na zewnątrz nie ustaje, olbrzym wybija okiennice okna, wychodzącego na przeciwną stronę budki. Robiąc to, osuwa się i mdleje. Okazuje się, że poza postrzałem od Biedrzyńskiego w palec, od swoich dostał postrzał w rękę i w bok.
Teraz Biedrzyńskiego windują przez okno. Stojący z zewnątrz Niemcy chwytają go i zakładają na ręce kajdanki. Po czym pro¬wadzą do urzędu celnego niemieckiego. Wnoszą tam też rannego wielkoluda, który, jak się okazało, nazywa się Sender. Jedyny dzielny chłop wśród gromady tchórzów. Kierujący operacją komisarz Hartman dopiero teraz poczyna się rozporządzać.
Biedrzyński chce pomóc Senderowi. W tym celu zdejmują mu kajdanki. I kiedy go bandażuje, wchodzi żona urzędnika celnego., ze wzburzeniem żądając, żeby nie dano temu drugiemu Polakowi, przywleczonemu pod próg, konać na dworze jak psu. Ale próśb jej nie uwzględnia nikt. Jak również prośby Biedrzyńskiego, który chce uścisnąć rękę umierającego kolegi i wysłuchać jego ostatniej woli.

Samochód sanitarny zabrał najprzód Sendera, potem Liśkiewicza. Był on trafiony w brzuch i w kręgosłup i tegoż dnia zmarł.
Komisarza Biedrzyńskiego czterech ludzi wiezie do aresztu policyjnego. Po badaniach wstępnych przewożą go do więzienia sądowego, gdzie go bada wysoki, kościsty Amtsgerichtsrat Kanter, potomek Kantera, który za Fryca był redaktorem gazety, wydawanej przez rząd pruski w Białymstoku. Swoi to wszystko ludzie. Znamy się nie od dziś.
Na trzeci dzień czterech Schupo prowadzi komisarza Biedrzyńskiego do kancelarii więziennej. To Rzeczpospolita pyta o niego. Siedzi tam sędzia polski do spraw szczególnej wagi, Luksemburg, i starosta z Gniewa, Weiss. Niemców reprezentuje prezydent regencji.
Śledztwo stwierdza, że urzędnik niemiecki zapraszał naszych oficerów Straży Granicznej do przekroczenia granicy, że mówił, Bittee, kommen sie mit, że miał klucz od budynku urzędowego.
A potem osiem dni siedzi komisarz Biedrzyński w Elblągu, a potem trzy miesiące w Królewcu. Tam sprawę jego bada sędzia do spraw szczególnej wagi, Lueben. Jest to Saksończyk, któremu bynajmniej nie w smak idą tradycyjne wschodnio-pruskie metody. Nie posiada się z oburzenia na bezprzykładną prowokację ludzi, zajmujących niemieckie stanowiska urzędowe. I na to, że strzelano do bezbronnego i poddającego się Liśkiewicza.
Pan Lueben, siostrzeniec prezesa Sądu Rzeszy w Lipsku, Blumkego, jest cały czas najlepszym przyjacielem uwięzionego Polaka.
Czyż nie przypominają się wzdragania komisji badającej Kalksteina?
Po trzech miesiącach wysłano Biedrzyńskiego wodą (przez Pomorze nie ryzykowano) do Niemiec.
Mignął półwysep Hel jak daleki sen. Niebawem zamknęły się za więźniem podwoje lipskiego więzienia.
Ale z procesem ociągano się. W Polsce aresztowano tego drania Fudę i Niemcy ciekawi byli, ile mu Polacy wsypią. Wreszcie ciekawość ich została zaspokojona. Wsypali mu jedenaście lat.
Wtedy rozpoczął się proces monstre, podciągnięty terminem pod wybory na Śląsku.
Oskarżał prokurator generalny dr Werner, ten sam, który był oskarżycielem w sprawie podpalenia Reichstagu.
Dr Werner wściekał się na Luebena, który przeforsował, że pytano go jako świadka.
— Niech policja okaże nam protokół pierwszy, spisany z Fudą. Zaginął. A właśnie z niego byśmy widzieli, że to ze strony naszych władz zorganizowano prowokację, mającą na celu ściągnąć w swe ręce nienawistne komisarza Biedrzyńskiego... Mam też grube zastrzeżenia co do zachowania się komisarza Hartmana...
— Unerhört — szepce zgorszona publiczność. Widać sąd podziela jej zdanie, bo każe na dalsze rozprawy zamknąć drzwi. Zastępca dr Wernera, wiceprokurator Neuman, woła z patosem:
— Biedrzyński to symbol, to awangarda polskiego ataku. To nie drobne zajście graniczne. To fragment walki o odzyskanie Prus Wschodnich.
Wreszcie drugiego stycznia 1932 r. zapada wyrok: za przekroczenie granicy bez przepustki 9 miesięcy, za przekroczenie z bronią 14 miesięcy, za usiłowanie zastrzelenia urzędnika — pięć lat, za szpiegostwo sześć lat, razem dwanaście lat, a po kumulacji dziesięć. A w motywach — owe jedenaście lat Fudy.
Skutego kajdanami w pasie i do ręki, wyprawiono komisarza Biedrzyńskiego do ciężkiego więzienia w Luckau na Łużycach.
Aliści 18 maja 1932 r., w cztery i pół miesiąca po wyroku pośpiesznie mu kazano zejść do kancelarii więziennej. Ogolili, nader uprzejmie odświeżyli i odprasowali ubranie, a tak się śpieszyli, że jeden Niemiec mu sznurował jeden, a drugi drugi but — bo nie można było na pociąg się spóźnić.
Cóż się stało?
A właśnie piszę całe to opowiadanie, aby odwet wziąć sobie na słabej Polsce epoki Kalksteina.
Nasi chłopcy poczęli pilnować Niemców.
Na pierwszy ogień poszedł Fuda. Machnięto mu 11 lat.
Potem Herr Oberkriminalsekretär Preiss przypadkowo wlazł za polską granicę. Zamiast wypić z nim po dawnemu, ze słowiańską dobrodusznością, kufel piwa, wsadzono go do aresztu i zasądzono na 6 lat.
Następnie zdjęto z wagonu tranzytowego konwojenta Kopenatsaka, który był funkcjonariuszem niemieckiej policji tajnej. Za¬sądzono go na siedem lat.
Wreszcie kapitan Notzny z Schutzpolizei źle się o Polsce, będąc w knajpie na jej terytorium, wyraził. Temu...
Ale najprzód powiedzmy, że komisarz Biedrzyński w dniu osiem¬nastego maja wjeżdżał na stację w Zbąszyniu. Witali go starzy koledzy, a córeczka naczelnika stacji podawała kwiaty. Równocześnie z tegoż peronu wydawano Niemcom Fudę i tych innych połapańców.
I tegoż dnia przed sądem odbywała się rozprawa przeciw kapitanowi Notznemu.
Pan kapitan trzymał się pewnie i bezczelnie:
— Wiem, o co wam chodzi — mówił — chcecie mieć zakładnika za Biedrzyńskiego. No, to żwawo, wiele mnie nie obchodzi, ile otrzymam z tego dętego wyroku.
W świetnym był humorze pan kapitan. Bo to i dodatki, i nimb za te tam parę miesięcy polskiej ciupy.
Sąd zawyrokował osiem lat. Równocześnie ktoś wszedł do sali. Po chwili już wszyscy wiedzieli, że Biedrzyński został wydany.
Pan kapitan zbladł...
Sądzę, że nasi pogranicznicy znów mogą się odwiedzać. Bo Polska obecna nie jest Polską z epoki Kalksteina. Nauczyła się chodzić tropem Smętkowym i może się przyjaźnić... na realnych podstawach.

źródło fotografii: NAC

Granica na wysokości Opalenia.jpg
Plik ściągnięto 37225 raz(y) 84,08 KB

Liśkiewicz pogrzeb Tczew 1.jpg
Kondukt na ulicy Marszałka Piłsudskiego.
Plik ściągnięto 37225 raz(y) 87,3 KB

Liśkiewicz pogrzeb Tczew 2.jpg
Plik ściągnięto 37225 raz(y) 101,06 KB

Liśkiewicz.jpg
źródło: "Na tropach Smętka"
Plik ściągnięto 37558 raz(y) 13,26 KB

Biedrzyński.jpg
źródło: "Na tropach Smętka"
Plik ściągnięto 37558 raz(y) 14,84 KB

_________________
Kto głośny jak dzwon, ten pusty jak on...
 
 
Ponury 
majster


Pomógł: 3 razy
Dołączył: 28 Maj 2008
Posty: 889
Skąd: Gdańsk-Brętowo
Wysłany: 2009-05-22, 22:20   

Ciekawa historia. Dzięki! :szczena:
_________________
"Piszę do ciebie mały gryps, wiedz że broniłem poczty w Gdańsku, tak, dzisiaj rozstrzelają nas..." Horytnica.
 
 
 
tplucinski 

Wiek: 77
Dołączył: 22 Lip 2009
Posty: 13
Skąd: Uniwersytet Gdański, chemia
Wysłany: 2018-02-23, 15:42   

Wańkowicz w Smętku opisuje dawny smutny epizod Kalksteina z czasow Elektora, jako wstęp do prowokacji w 0paleniu. Historia Kalksteina (przerobiona optymistycznie) jest kanwą serialu Czarne Chmury sprzed lat.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

Partnerzy WFG

ibedeker.pl