Nazywam się Brunon Allaut i urodziłem się 24.04.1929 roku w Krzywym Kole, które wówczas znajdowało się w granicach Wolnego Miasta Danziga i nazywało się Kriefkohl.
Dom, w którym ja się urodziłem, już nie istnieje. Ten, w którym mieszkam z rodziną, wybudowano w sierpniu 1939 roku, miesiąc przed wybuchem wojny. Ojciec mój był zawodowym kierowcą i jeździł samochodami osobowymi i ciężarowymi. Pracował także jako traktorzysta. Mama była Polką z okolic Starogardu Danzigiego i zajmowała się domem i dziećmi tzn. mną i moją siostrą.
Wieś liczyła przeszło pięciuset mieszkańców. Miejscowi gospodarze i bardzo dużo robotników najemnych z Polski. Granica Wolnego Miasta Danziga była w Koźlinach, tam był szlaban graniczny i izba celna. Przybysze z Polski przyjeżdżali na rowerach. Pracowali w sezonie letnim przy pracach polowych, a na zimę powracali do domu, do Polski.
Domów było około dwudziestu. Były dwa duże domy podcieniowe, jeden drewniany (obecnie mieści się w nim ośrodek „Caritas”) i drugi ogromny murowany, który rozebrano po wojnie.
Gospodarz domu podcieniowego w którym obecnie mieści się „Caritas”, żyje i mieszka w Niemczech. Ma ponad sto lat i nazywa się Klassen. Mieszkańcami Krzywego Koła byli również Eumayer i Bambier. Budynek, w którym po wojnie mieściła się poczta, był nazywany pałacem. Właściciele, państwo Fischer, mieli czworo dzieci: dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Służba u tych państwa składała się z trzech polskich dziewczyn. Jedna gotowała, a dwie pracowały jako pokojówki. Gospodarze posiadali sporo ziemi, przeszło 300, a nawet 400 hektarów.
W miejscowości były dwie szkoły. Nauka wszystkich przedmiotów odbywała się wspólnie dla wszystkich razem. Tylko lekcje religii były rozdzielone. Oddzielnie dla katolików i ewangelików.
Po starszej szkole zostały tylko wspomnienia, ponieważ uległa zniszczeniu w pożarze. Podczas lekcji dziewczynki ostrzegały nauczyciela, że coś iskrzy w klasie, ale ostrzeżenie zignorowano. Ogień zniszczył szkołę i mieszkanie nauczyciela, które znajdowało się na górze. Nowy budynek szkolny powstał w 1922 roku. Były dwie izby lekcyjne i dwóch nauczycieli, którzy mieszkali w Krzywym Kole. Nauka odbywała się sześć dni w tygodniu i trwała od szóstego roku życia do czternastego. W każdej klasie było około 30 uczniów, którzy rozdzielali się tylko na lekcje religii, katolicy zostawali, a ewangelicy wychodzili. Ja uczyłem się bardzo dobrze i ojciec posłał mnie do gimnazjum w Danzigu.
Do Danziga dojeżdżały autobusy, kilka razy kursowały na trasie Koźiny - Krzywe Koło - Danzig. Wystarczyło tylko podnieść rękę i się zatrzymywał. Kierowca znał wszystkich podróżnych. Gdy mnie nie widział, bo zaspałem, zawsze chwilę poczekał.
Kościół był w rękach ewangelików, dla których msze odprawiał pastor z Koźlin lub ze Steblewa. Katolickie nabożeństwa odprawiano tylko w Giemlicach, Miłobądzu lub Łęgowie.
We wsi było kilka sklepów. W gospodzie przy drodze do Pszczółek, która już nie istnieje (obecnie w tym miejscu stoi dom państwa Kusio), znajdowała się restauracja i można było przenocować w gościnnych pokojach. Właścicielem był pan Neumann. Drugiego również nie ma, a znajdował się tam, gdzie obecnie mieszkają państwo Chudziccy. Był również sklep kolonialny, w którym można było nabyć wiele atrakcyjnych towarów.
Przez Krzywe Koło - Kriefkohl przebiegała linia kolejki wąskotorowej. Jej trasa rozpoczynała się w Steblewie i przez Koźliny i Krzywe Koło docierała do Pszczółek. Właścicielem torów była cukrownia w Sobowidzu, więc transportowano nią głównie buraki cukrowe. Tak też ją nazywano: trasa buraczana. Przystanek znajdował się przy skrzyżowaniu dróg i tam stały wagoniki. Jako małe dzieci wspólnie z kolegami chowaliśmy się w nich. Do jednego wagonika wchodziło prawie 30 małych szkrabów - wspomina pan Brunon, śmiejąc się przy tym wesoło.
Przed wojną wielką uroczystością były obchody 1 maja. Wystawiano drzewko nazywane majowym, rozpoczynały się tańce i zabawy. W gospodzie u pana Neumanna grywało się w karty. 11 listopada przy pomniku wspominano 17 mieszkańców Krzywego Koła poległych podczas I wojny światowej. Postument stał w miejscu, gdzie obecnie znajduje się budynek sklepu. U mojego wujka - wspomina pan Brunon - słuchało się radia. Prąd był w Krzywym Kole już od 1911 roku.
Rzeka Motława była oczyszczana dwa razy w ciągu roku, na św. Jana i jesienią. Ostatni raz przed wojną uporządkowano ją w 1938 roku. Pamiętam, że koparki pracowały na węgiel - dodaje pan Brunon. - Zadbana i wyczyszczona Motława wylewała bardzo rzadko. Woda była czysta i często się w niej kąpaliśmy. Turyści z Danziga przypływali kajakami, pływał także mały stateczek. Żona pana Brunona, Anna, pamięta, że jeszcze po wojnie ludzie nim pływali.
Senny spokój zakończył się w Krzywym Kole – Kriefkohl 1 września 1939 roku wraz z wybuchem wojny. Tego dnia w stronę Tczewa przejechała kolumna niemieckich żołnierzy. Było też słychać eksplozję mostu wysadzanego przez polskich saperów w Tczewie, który łączył brzegi Wisły. Podczas wojny na terenie wsi zbudowano baraki (na terenie obecnego boiska) dla jeńców wojennych. Byli to żołnierze angielscy wzięci do niewoli podczas walk we Francji w 1940 roku. Byli także Rosjanie i przedstawiciele innych narodowości. Wszyscy pracowali u miejscowych gospodarzy.
W marcu 1945 roku wszystkich mieszkańców obowiązkowo ewakuowano. Rosjanie atakowali od strony Koźlin i Pszczółek. Po ich bombardowaniu zginęli ludzie na ulicy. Zawiązanych w koce grzebano na miejscowym cmentarzu. Niemcy okopali się nad Motławą, dlatego wał jest trochę wyższy. Ustawili reflektory, aby oświetlać niebo i wyszukiwać obce samoloty. Nic to jednak nie dało, bo sprzęt był zepsuty i nie działał.
W nocy niemieccy żołnierze kazali zabrać potrzebny dobytek i w drogę. Początkowo skierowano nas drogą do Suchego Dębu. Potem pieszo dotarliśmy do Sobieszewa i Świbna. Nocowaliśmy w stodole, w której Niemcy próbowali ukryć cenne przedmioty. Pamiętam stare ołtarze, figury i obrazy. Ze Świbna statkiem trafiłem do Helu, w którym przebywałem do maja 1945.
Po moim powrocie do Krzywego Koła zobaczyłem spaloną i zniszczoną gospodę pana Neumanna i dom Fischera, a później Klassena (po wojnie była w nim poczta). Mieszkało kilka rodzin przedwojennych mieszkańców, ale byli już nowi osadnicy z centralnej Polski. Pierwszym był pan Kopania.
Rozpoczął się nowy okres w dziejach Krzywego Koła, bo taka nazwa zaczęła obowiązywać, a nie Kriefkohl. Nowa władza podzieliła ziemię, a potem ją odbierała i tworzyła spółdzielnie. Ja i pan Kot byliśmy jedynymi gospodarzami, którzy się do niej nie zapisali. Nowa władza nazywała takich jak my ,,kułakami’’.
Oprócz pracy na roli zatrudniony byłem na poczcie. Przepracowałem tam wiele lat. Tu się ożeniłem z żoną Anną i wychowaliśmy czworo dzieci. Przez te wszystkie lata obserwuję zamiany zachodzące w mojej miejscowości. Wraz z upływem lat wieś się zmieniła, powstały nowe domy, sklep, poczta. Często przyjeżdżają do Krzywego Koła jego byli mieszkańcy. Chodzą, oglądają i wspominają dawne czasy. Ja również wracam myślami do lat dzieciństwa w Krzywym Kole - Kriefkohl.
Wspomnienia opracowała uczennica: Milena Woźnica
Pod opieką nauczyciela: Tomasza Jagielskiego
Bruno Allaut.jpg Bruno Allaut z żoną Anną
Plik ściągnięto 25125 raz(y) 61 KB
Krzywe Koło 1.jpg Krzywe Koło - widok w roku 1910. Po lewej u góry ulica główna, po prawej budynek urzędu, poniżej kościół i szkoła.
Plik ściągnięto 25135 raz(y) 36,57 KB
Krzywe Koło 2.jpg Krzywe Koło, po lewej u góry główna ulica i kościół, po prawej szkoła, poniżej dom własność pana Fischera, a po prawej zajazd von J. Neumanna (widok z lat 20-tych XX wieku).
Plik ściągnięto 25135 raz(y) 42,2 KB
_________________ Kto głośny jak dzwon, ten pusty jak on...
Miał 30 lat, kiedy dowiedział się, kto jest jego ojcem, 60 - kiedy poznał przyrodniego brata. Niezwykłą historię Manfreda-Mariana opisuje Barbara Szczepuła.
O ojcu nigdy matka Manfredowi nie opowiadała. Gdy już był dorosły i próbował pytać - zaraz płakała, łzy same jej z oczu leciały, więc zaniechał dociekań, no mamo, przestań, uspokój się, nie mówmy o tym… Dopiero wiele lat później jedna z ciotek wyjawiła mu skrywaną w rodzinie prawdę. Jego matka jako szesnastoletnia dziewczyna miała romans z niejakim Hermannem Herrenem i on, Manfred jest właśnie owocem tej miłości. Ciotka, patrząc na niego, skonstatowała z przekonaniem: cały Herren. Tak oficjalnie, po nazwisku.
Ojciec był Szwajcarem. Skąd się wziął Szwajcar w Kończewicach, a właściwie w Kuntzendorf, bo tak nazywała się ta wieś przed drugą wojną światową? Leżała na Żuławach, włączonych w obręb Wolnego Miasta Danziga, między polskim Tczewem a Malborkiem należącym wtedy do Prus Wschodnich. - Zaraz za Wisłą była Polska - powtarza za dziadkiem Manfred, dziś Marian, bo takie polskie imię teraz nosi. Mówiąc o czasach przedwojennych, cytuje mamę i dziadków, bo sam ich nie pamięta, wojnę też słabo, bo urodził się przed samym Bożym Narodzeniem w 1941 roku.
Boże, cóż to był za skandal w całej wsi, a nawet w całej okolicy, bo Hermann Herren mieszkał w Kalthof, czyli w Kałdowie pod Malborkiem, tam postawił piękny dom i ożenił się z tamtejszą dziewczyną, która urodziła mu dwóch chłopców: Fritza oraz Engelhardta. A w Kuntzendorf Herren miał mleczarnię i robił sery. Pyszne szwajcarskie sery. Jego gruyere był po prostu znakomity! Herren był przystojnym i silnym młodym mężczyzną - wspominały po latach ciotki. - Mógł dwa kręgi tego swojego gruyere'a wziąć pod pachy i na wóz wrzucić. Każdy ważył około pięćdziesięciu kilogramów! Dlaczego młody Szwajcar założył mleczarnię na Żuławach? Ciasno mu widać było w górzystej Szwajcarii, a że był - jak byśmy dziś powiedzieli - rzutkim biznesmenem i miał głowę do interesów, osiadł tam, gdzie ziemia tak piękna, trawa zielona, a krowy dają tłuste mleko. Junkier Katzfuss miał w Kuntzendorf wielki majątek ziemski, pewnie ze trzysta hektarów, a w oborze kilkadziesiąt mlecznych krów, więc Herren tu właśnie swój zakład zbudował, żeby mleka nie wozić. Czasem było tyle roboty, że mleczarnia pracowała na trzy zmiany i wtedy właściciel na noc zostawał, bo miał tu małe mieszkanko, i tak się zaczął romans z młodą Hedwig, która u niego pracowała…
Gdy ojciec Hedwig, Teodor Mayer zobaczył córkę z brzuchem, pomstował i płakał na zmianę.
- Grzech, wielki grzech, grzech śmiertelny, i to ukochana, najmłodsza córeczka mu to zrobiła, a taka pieszczona była, rozpaskudzona, no, wstyd, powiedz, kto jest ojcem - nalegał, aż Hedwig wyznała prawdę, choć to nie była taka znów tajemnica, bo wszyscy widzieli, jak Herren na nią patrzy, jak ją po jasnych włosach głaszcze, gdy myśli, że nikt nie widzi. Herren się dziecka nie wyparł, powiedział Mayerowi, że zakochał się w jego córce, ale oficjalnie nie mógł uznać dziecka. Hedwig, wraz z całym Freie Stadt Danzig w 1939 roku została wcielona do Reichu i miała niemieckie obywatelstwo, więc Herrenowi, który był obcokrajowcem i "zhańbił" niemiecką dziewczynę, groził obóz. A że dziecko musi mieć ojca, trzeba było znaleźć Niemca, który by uznał je za swoje, za odpowiednią opłatą oczywiście. Płacił ma się rozumieć Herren. To on znalazł marynarza z Kriegsmarine, który w okolicy bawił na urlopie u krewnych, i zaproponował mu transakcję. Marynarz się zgodził i razem z Mayerem pojechał do swoich rodziców do Królewca załatwić sprawę. Wszystko szło dobrze dopóki nie poruszono kwestii wyznaniowych.
- Ślub oczywiście w katolickim kościele - oznajmił ojciec Hedwig tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Moja córka wiary ojców nie zmieni - walnął pięścią w stół Teodor Mayer i wyszedł.
Lisa Mayer, która w Sopocie prowadziła dom bogatemu lekarzowi, namawiała siostrę, by usunęła ciążę. Obiecywała wszystko dyskretnie załatwić, ale Hedwig się zaparła, nigdy tego nie zrobię, powtarzała, widać kochała swojego Hermanna, a i on ją kochał i obiecał, że będzie się nią opiekował i dawał pieniądze na utrzymanie dziecka. Gdy urodziła Manfreda, przywiózł jej wózek, a w nim całą wyprawkę dla małego, zaś dla niej futro, buty, sukienki i tyle różnych rzeczy, jak dla jakiejś królowej. I przyrzekł, że gdy wojna się skończy, zabierze ją do Szwajcarii.
Pod koniec 1944 roku, gdy zaczęły do Kuntzendorf dochodzić wieści o tym, że Niemcy przegrywają wojnę, a Armia Czerwona jest coraz bliżej, Herren zapakował swoje dwie kobiety, trzech synów, żywność i kosztowności na wielki wóz, którym woził sery, i ruszył na północ, w kierunku morza, by jakimś statkiem wydostać się z matni. Kochanka obok legalnej żony na jednym wozie - to się nie mogło udać. Gdy dojechali do Zoppot, Hedwig zabrała Manfreda i uciekła do Lisy. Siostra mieszkała teraz sama w pięknej willi podarowanej jej przez doktora, który zawczasu opuścił miasto. Herren wraz z żoną i dwoma synami przedostał się kutrem rybackim na Hel, stamtąd łodzią podwodną do Danii i dalej w świat. Hedwig wkrótce wróciła na wieś.
Armia Czerwona była coraz bliżej i niebawem na nabrzeżu w Neufahrwasser także Theodor Mayer z żoną oraz Hedwig z Manfredem czekali na barkę, która miała ich wieźć na Hel, skąd wielki statek "Goya" odpływał z uciekinierami do Niemiec. Gdy tak stali z tobołkami w tłumie ludzi przerażonych jak oni i widzieli, że barka nadpływa, babcia Maria, kobieta spokojna i całkowicie podporządkowana mężowi, krzyknęła nagle: - Nigdzie nie płynę! Tu się urodziłam i tu umrę! Nie było sposobu, by ją przekonać, więc został i Theodor Mayer, a z nim także Hedwig i mały Manfred. Trafili do obozu dla Niemców w Miłobądzu. Głód panował tam tak straszny, że nie da się opisać. Mały Manfred wymykał się z obozu z pustym kubkiem i żebrał o odrobinę mleka. Żaden Polak mu nic nie dał, jeśli przeżył, to dlatego, że czasem litowali się nad nim Ruscy i czymś ten jego kubek napełniali. Wtedy nie zastanawiał się oczywiście nad tym, czy jest Niemcem, czy Polakiem, dziadek i babka mówili zawsze: - My jesteśmy hiesige, tutejsi, z Żuław, z tego miejsca nad Wisłą, między Tczewem a Malborkiem. Mówili po niemiecku i trochę po polsku, pracowali ciężko u dziedzica Katzfussa, mieszkali w czworakach z czerwonej cegły, modlili się w tutejszym kościele i tak toczyło się życie. A teraz nagle musieli się opowiedzieć, kim są. - To Niemcy, Szwaby - mówiono o nich, a inni oponowali: - Przecie to katolicy…
W końcu uznano, że mogą wrócić do Kuntzendorfu, a właściwie do Kończewic, bo tak się teraz wieś nazywała. A statek "Goya", którym mieli płynąć, zatonął od sowieckiej torpedy. Upór babki Marii i jej przywiązanie do Heimatu uratowały im życie.
W tym samym czasie Lisa i Truda, córki Theodora i Marii Mayerów, uciekały z Sopotu przed Armią Czerwoną. Jedna pchała wózek z małą Moniką, której ojciec, marynarz Kriegsmarine zginął tuż przed jej urodzeniem, druga - wózek wypełniony osobistymi rzeczami. Porzuciły piękną willę doktora, jego antyki i porcelanę, i szły na Zachód, byle dalej od Ruskich…
Widziały rzeczy straszne. Wózki, takie jak wózeczek Moniki rozerwane wraz z niemowlętami na strzępy, widziały matki leżące we krwi na drodze i obok wyjące ze zgrozy ich dzieci, które widziały to, czego nigdy człowiek nie powinien oglądać…
- Nie ma Boga, nie ma Boga - powtarzały, idąc w kierunku Berlina, do cioci Johanny, siostry mamy. - Nigdy by na to nie pozwolił… - Nie modliły się już nigdy więcej, do końca życia nie weszły do żadnego kościoła, choć wcześniej były bardzo pobożne. Boga zostawiły już na zawsze na tej drodze między Zoppot a Berlinem.
Z kolei ciocię Hildegardę jej mąż, żołnierz Wehrmachtu, zostawił z sześciorgiem dzieci. Prosto z wojny pojechał na Zachód i już się nie odezwał. Wujek Bernard natomiast wyszedł z sowieckiego łagru dopiero w 1953 roku. Nie miał zębów i wyglądał jak stuletni starzec. Pojechał do Zachodnich Niemiec.
Manfred, a właściwie już Marian, mieszkał z mamą i dziadkami w Kończewicach. Hermann Herren zaraz po wojnie przysłał kogoś do dziadka Teodora. Człowiek ten przywiózł dużo pieniędzy i miał przemycić Hedwig z synem na Zachód. Teodor Mayer nie chciał w ogóle z nim rozmawiać i przegonił go z domu. Marian pamięta, że mama częściej płakała po nocach.
Na wsi tymczasem zaszły duże zmiany. Po pierwsze, zniknął dziedzic Katzfuss, a jego majątek zamieniono w Państwowe Gospodarstwo Rolne. Mayerowie jak dawniej mieszkali w ceglanych czworakach i pracowali na roli. Teraz państwowej. W PGR żyło się dobrze, nowa władza troszczyła się o ludzi tak samo jak dziedzic Katzfuss, a może nawet bardziej, bo dbała, by dzieci chodziły do szkoły.
Gdy Marian miał osiem lat, mama wyszła za mąż za syna bogatego gospodarza z sąsiedniej wsi. Nie było to stadło dobrane. On nie był zbyt atrakcyjny, gdyż jako dziecko spadł z wozu i kulał, a na dodatek jego rodzice nie chcieli, by poślubił Jadwigę, bo wiadomo - panna z dzieckiem! Marian zyskał jednak w końcu ojczyma i jego nazwisko. Odetchnął, bo bez ojca czuł się gorszy, a inne dzieci wytykały go palcami. Ojczym jednak w ogóle się nim nie interesował. Wymagał tylko, żeby pasierb mu nie przeszkadzał, gdy wracał do domu. Podobny stosunek miał zresztą i do czworga własnych dzieci, które miał z Hedwig, a właściwie teraz już z Jadwigą.
Z czasem rodzina przeprowadziła się do miasta. I to nie do Nowego Stawu, nie do Tczewa, ale do samego Danziga. Zamieszkali na Dolnym Mieście. Ojczym jako zegarmistrz łatwo znalazł pracę, bo wtedy ludzie naprawiali zegarki. Zegarki na rękę, uratowane jakimś cudem przed Ruskimi, poniemieckie wielkie zegary stojące i wiszące, a także stare budziki, które miały donośnym terkotem zawiadamiać, że w socjalistycznej ojczyźnie nastał nowy dzień i trzeba śpieszyć do pracy, do odbudowy, do stoczni i fabryk.
Z czasem zegarmistrzem został także Marian. To była naturalna kolej rzeczy, bo od małego pomagał ojczymowi naprawiać mechanizmy i bardzo szybko osiągnął sporą sprawność w tym fachu. Szkołę zawodową skończył śpiewająco.
Brygidę poznał na tańcach. Pochodziła z Warlubia. Wychowywała ją ciotka. Wujostwo nie mieli dzieci, a powodziło im się całkiem nieźle, bo wujek Wacek był działaczem partyjnym. Zrobił piękną karierę, doszedł aż do stanowiska sekretarza komitetu wojewódzkiego PZPR do spraw rolnych. Brygida pamięta tłumy interesantów stale molestujących wujka, żeby załatwił - a to mieszkanie, a to węgiel, pracę, paszport czy przyjęcie dziecka do szkoły… Pomagał ludziom, bo dobry był człowiek, a gdy kiedyś towarzysze radzieccy zażądali nagle wielu tysięcy ton kartofli w sierpniu, jeszcze przed wykopkami, już, zaraz, natychmiast, to się sprzeciwił i kazał im do jesieni czekać.
O ojcu Brygidy, który był w Organisation Todt i w Norwegii budował kolej, a potem został wywieziony przez Sowietów do łagru koło Czelabińska i tam zmarł, w ogóle się w domu wujostwa nie wspominało. Także o dziadku, ojcu mamy, który brał udział w wojnie bolszewickiej. Nie można było mówić też o ciotce Agnieszce, którą Sowieci wywieźli po 1945 roku gdzieś daleko do łagru i tam zmarła z wycieńczenia. Gdy Brygida przeczytała potem, co Sowieci robili z młodymi kobietami, pomyślała, że to może dla niej lepiej.
Można było za to wspominać wujka Feliksa, który walczył w kampanii wrześniowej w polskim wojsku, dostał się do niewoli niemieckiej i tam zmarł z głodu.
Mama Brygidy, po śmierci męża, który - jak już mówiliśmy - zmarł w łagrze koło Czelabińska, wyszła za mąż za wdowca z sześciorgiem dzieci, szpetnego strasznie, ale co było robić, po wojnie mężczyzn było niewielu. Wtedy właśnie oddała Brygidę ciotce Ance. Brygida poszła do szkoły poligraficznej, bo chciała jak najszybciej się usamodzielnić. No i któregoś dnia na tańcach spotkała Mariana. On miał dość ojczyma, ona - awantur między ciocią Anką a wujkiem Wackiem. Stale się o coś kłócili. Kiedyś na przykład ciotka poszła na procesję w Boże Ciało, a wujek, sekretarz partii jak by nie było, gdy się o tym dowiedział, mało zawału ze złości nie dostał…
Mieli po dziewiętnaście lat, oboje pracowali, zarabiali na siebie i marzyli o własnym domu. Oboje czekali niecierpliwie na tę miłość, otworzyli się na nią natychmiast, cieszyli się tym uczuciem… Teraz trzeba szybko stworzyć szczęśliwą rodzinę, bo że będzie szczęśliwa, nie mieli wątpliwości, i zapomnieć o wojnie, o biedzie, o przeszłości… Żyć zupełnie inaczej, lepiej, radośniej, bez rozstań i łez, co nie wydawało się trudne w socjalistycznej ojczyźnie.
Zamieszkali najpierw u cioci przy ulicy Batorego, w jednym pokoju, ale szybko przenieśli się na Orunię, a po latach dostali mieszkanie na Przymorzu. Ona drukowała pocztówki w Foto-Ruchu, on w Sopocie naprawiał zegarki. Powodziło im się coraz lepiej. Urodziła się córka, potem syn.
W 1971 roku pojechali do Berlina Zachodniego do cioci Lisy, tej, która z małą Moniką w wózku uciekała pieszo z Sopotu. Teraz Monika pokazała Marianowi zdjęcie swojego ojca w mundurze Kriegsmarine. - A ja nie znam swojego ojca - powiedział Marian. Wtedy właśnie od cioci Elisabeth usłyszał: On nazywa się Hermann Herren i jest Szwajcarem… Po powrocie Marian spróbował go szukać przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, ale że nie znał dokładnej daty jego urodzin, imion rodziców ani żadnego adresu, więc nic nie wskórał.
Marian z Brygidą przeprowadzają się do domku w Oliwie, który Brygida odziedziczyła po ciotce Ance i wujku Wacku. Marian już nie naprawia zegarków, bo teraz modne są zegarki elektroniczne. Brygida już nie jest zecerem, bo komputery całkiem zmieniły technikę druku. Ich zawody przeszły do historii. Ale ciągle są razem, kochają się tak jak kiedyś, może nawet bardziej.
W 2001 roku telefonuje kuzynka z Kończewic. Mówi, że ktoś ze Szwajcarii szuka Mariana.
- Ze Szwajcarii Kaszubskiej? - pyta Basia, córka Mariana, która podniosła słuchawkę.
- Nie, z prawdziwej. Mówi, że jest bratem Mariana i że nazywa się Herren.
- Podobny do Mariana? - dopytuje się Brygida, której Basia oddaje słuchawkę.
- Bardzo.
- Jezus Maria - denerwuje się Brygida. - Zaraz do was jedziemy.
I tak po pięćdziesięciu siedmiu latach Marian, czyli Manfred spotkał w Kończewicach swojego przyrodniego brata Fritza Herrena. Uściskali się i popłakali.
Fritz od lat, spełniając prośbę ojca, szukał Manfreda. Nie pamiętał jednak dokładnie, jak nazywała się wieś, w której ojciec dawno temu miał mleczarnię, no i oczywiście nie znał jej polskiej nazwy. Hermann Herren nie żyje już od lat, jego drugi syn Engelhardt także nie, zginął w wypadku samochodowym. Fritz opowiedział Manfredowi, że ich matka opuściła rodzinę w latach czterdziestych, wkrótce po przyjeździe do Szwajcarii. Hermann wychowywał synów sam. I stale im przypominał, że mają w Polsce brata.
- Obaj bardzo przypominają ojca - twierdzi żona Fritza.
Jakie to dziwne, myśli Marian, że choć nigdy przedtem się nie widzieli, mają podobne ruchy, tak samo na przykład drapią się w zamyśleniu w głowę, poprawiają okulary.
- Ty jesteś Szwajcar - powtarza Fritz.
- Nie, jestem Polakiem - mówi Marian.
Wreszcie zgadzają się, że to teraz nie ma żadnego znaczenia. Jeden syn Fritza na przykład ożenił się ze Słowaczką, drugi z Holenderką, córka wyszła za mąż za Włocha. Tak się to wszystko teraz miesza.
Marian z żoną jeździ co roku do Szwajcarii, do Fritza, który po ojcu ma głowę do interesów i jest zamożnym człowiekiem. Fritz i jego żona rewizytują ich w Danzigu. Szwajcaria jest piękna, góry są wspaniałe, widoki cudowne, a takich zegarków jak u zegarmistrzów w Zurichu to Marian w życiu nie widział. Proszę sobie wyobrazić: Patek za dwieście tysięcy franków szwajcarskich!
Myśli sobie, że jakoś podświadomie zawsze do tej Szwajcarii musiał tęsknić. W domu ma na przykład reprodukcję jakiegoś dziewiętnastowiecznego obrazu, która spodobała mu się kiedyś w Empiku w Sopocie. - Landschaft - jak by powiedział jego brat. - Ośnieżone góry, strumyk, mostek…
- To przecież Watterhorn! - wykrzyknął Fritz, gdy pierwszy raz wszedł do mieszkania Mariana. I wyjaśnił, że dokładnie taki właśnie ma widok z okna swego domu w Interlaken.
Barbara Szczepuła - POLSKA Dziennik Bałtycki
Fot 1.jpg Manfred, dzisiejszy Marian z mamą i dziadkami. fot. Archiwum prywatne.
Plik ściągnięto 25088 raz(y) 16,65 KB
fot. 2.jpg Manfred, dzisiejszy Marian w Sopocie w roku 1943. fot Archiwum prywatne.
Plik ściągnięto 25088 raz(y) 33,91 KB
fot. 3.jpg Marian (po lewej) oraz brat Fritz oboje z małżonkami. fot. Archiwum prywatne.
Plik ściągnięto 25088 raz(y) 21,87 KB
_________________ Kto głośny jak dzwon, ten pusty jak on...
Dokładnie 64 lata temu tereny Żuław i Mierzei Wiślanej stały się miejscem gehenny miejscowej ludności niemieckiej, uciekającej z terenów Prus Wschodnich przed Armią Czerwoną.
Choć na terenie Mierzei Wiślanej i części Żuław Wiślanych nie doszło praktycznie do bezpośrednich walk między wojskami sowieckimi a niemieckimi, teren ten był na początku 1945 roku areną wielu ludzkich tragedii. Nawet kilka tysięcy osób, starców kobiet i dzieci, mogło zginąć w lodowatych wodach Zalewu Wiślanego, kiedy próbowali przedostać się z południowego brzegu na Mierzeję Wiślaną. Również na początku ostatniego roku wojny niemieckie dowództwo podjęło decyzję o spowodowaniu jednej z największych w Europie klęsk żywiołowych, jaką było wysadzenie wałów przeciwpowodziowych i zalanie Żuław.
Kiedy jesienią 1944 roku załamał się niemiecki front wschodni, a wojska Hitlera rozpoczęły ucieczkę z terenów zajętych we wcześniejszej fazie II wojny światowej, podjęto decyzję o ewakuacji z rejonów Prus Wschodnich niemieckich, cywilnych mieszkańców regionu. Ci nie mieli złudzeń, że po wcześniejszych rzeziach dokonanych przez nazistów na ludności Związku Sowieckiego, nie będą mieli żadnych szans na przeżycie, kiedy na ten teren wkroczą żołnierze Stalina. Eksodus milionów mieszkańców Prus i Sambii do stycznia 1945 roku, mógł odbywać się w miarę spokojnie, pociągami i drogami do portów nad Zatoką Danzigą, a stamtąd do Niemiec. Kiedy jednak Armia Czerwona przełamała na początku 1945 roku front nad Wisłą, a jej wojska w błyskawicznym pochodzie ruszyły na Zachód, ucieczka zamieniła się w piekło. Wtedy nawet najwięksi optymiści, mieszkańcy Olsztyna, Lidzbarka, Bartoszyc i Królewca zrozumieli, że jeśli chcą przeżyć, muszą uciekać.
Egbert Kieser, jeden z historyków zajmujących się tą tematyką, opisuje potężne kolumny uciekinierów, podążających na Zachód w czasie silnych, zimowych mrozów. Bogaci chłopi jechali konnymi saniami, obładowani dobytkiem. Ubożsi szli pieszo, brnąc w głębokim po kolana śniegu. Mieszkańcy miast, ufając w propagandowe zapewnienia hitlerowskich dygnitarzy o zwycięstwie nad Sowietami, do końca czekali na pociągi ewakuacyjne. Te przyjechały, było ich jednak bardzo niewiele. Nie były w stanie ewakuować wszystkich. Dodatkowo, kiedy 27 stycznia 1945 r. wojska radzieckie zdobyły Elbląg, połączenie kolejowe i drogowe Prus Wschodnich z Danzigiem zostało zerwane. Do kolumn uciekinierów dołączyły zatem kolejne setki przerażonych mieszkańców miast. Wśród uchodźców byli nie tylko Niemcy - sporo było polskich, francuskich, włoskich i belgijskich jeńców wojennych, zesłanych do pruskich gospodarzy jako robotnicy przymusowi. Byli nawet Rosjanie, którzy uciekali przed swoimi. Sowieci, paradoksalnie, z największym okrucieństwem traktowali właśnie swoich żołnierzy, którzy byli w niewoli.
Teraz jedyna drogą do portów Zatoki Danzigiej prowadziła przez Mierzeję Wiślaną. Aby się na nią dostać, trzeba było pokonać Zalew Wiślany. Zamarznięte wody tego liczącego około 10 kilometrów szerokości akwenu stały się dla mas cywilnych uchodźców, rodzin wśród których najbardziej cierpiały malutkie dzieci i starcy, jedyną drogą ucieczki przed zajmującymi teren wojskami rosyjskimi. Niektórym osobom przebycie liczącej 80-90 km drogi do brzegów Zalewu zajęło nawet trzy tygodnie. Jednak jak się okazało, droga na Mierzeję Wiślaną przez lodową taflę, stała się jednym z najtrudniejszych etapów gehenny.
Przejście było o tyle trudne, że na akwenie Niemcy utrzymywali za pomocą lodołamaczy pas czystej wody. Nad torem zbudowano specjalne, prowizoryczne mosty. Uchodźcy często jednak do nich nie docierali. Błądząc w czasie mglistych nocy i dni gubili się i zamarzali, bądź tonęli, kiedy załamywał się pod nimi lód. Zła pogoda miała także i swoje dobre strony, ponieważ uniemożliwiała rosyjskim pilotom bombardowania lodowej tafli Zalewu Wiślanego. Kiedy jednak tylko robiło się słonecznie, rosyjskie samoloty szturmowe rozpoczynały bombardowania kolumn uciekinierów i ostrzeliwania z broni pokładowej. Kto nie zginął od pocisków, mógł utonąć w lodowatej wodzie. Ucieczka przez Zalew Wiślany trwała nawet na początku marca, kiedy było już dość ciepło, a lód był coraz cieńszy. Lód całkowicie zniknął na początku marca, a pod wodą spoczęły szczątki zabitych ludzi, zwierząt oraz dobytku, których nikt nie był w stanie zebrać i pochować.
Historycy oceniają, że w okresie od 26 stycznia do 4 marca z liczącej 2,3 mln ludności Prus Wschodnich, na Mierzeję Wiślaną po Zalewie Wiślanym dotarło kilkaset tysięcy ludzi. Część z nich przemieszczała się w kierunku Mikoszewa, a następnie przez prom na Wiśle, dotarła do Danziga i Gdyni. Inni maszerowali w przeciwnym kierunku, do portu w Piławie. Nielicznym, na pokładach statków udało się dotrzeć morzem do Niemiec. Inni uwięzieni na Mierzei Wiślanej i Żuławach doczekali końca wojny i wkroczenia wojsk sowieckich.
Ci z mieszkańców niemieckich Prus Wschodnich, którzy dostali się na statki ewakuujące cywilów do Niemiec, również nie byli bezpieczni. Radzieckie okręty podwodne i samoloty panowały na Morzu Bałtyckim, atakując praktycznie każdą większą jednostkę. Ze względu na to, że na początku wojny niemiecko-sowieckiej, naziści odmówili respektowania konwencji haskiej, Sowieci bez żadnych oporów atakowali jednostki z uchodźcami cywilnymi (na pokładach których znajdowali się także żołnierze) i statki szpitalne. 31 stycznia 1945 ofiarą torped rosyjskiego okrętu podwodnego stał się parowiec "Wilhelm Gustloff", który zatonął z blisko pięcioma tysiącami osób, wśród których było mnóstwo kobiet, dzieci i starców. Taki sam los spotkał statek szpitalny "Steuben" (blisko cztery tysiące zabitych) oraz parowiec "Goya", który storpedowany przez rosyjski okręt podwodny, poszedł na dno już pod koniec kwietnia 1945 r. Wraz ze statkiem utonęło około sześciu tysięcy ludzi, głównie cywili. Warto zaznaczyć, że w nieludzkich warunkach Niemcy transportowali drogą morską na Zachód więźniów obozu koncentracyjnego Stutthof. Wielu z nich nie przeżyło brutalnej ewakuacji.
Ksiądz pisał do Rzymu o pozwolenie na udzielenie ślubu mennonitce i katolikowi. No i papież odpisał, że się zgadza. Daliśmy więc na zapowiedzi i 14 listopada 1948 r. sobie ślubowaliśmy - opowiada Krystyna Weilandt
Elbląg, podniszczona kamienica z widokiem na zaniedbane ogródki. Wśród suchych chaszczy wyróżnia się smukła brzoza.
- To ja ją posadziłam. Rośnie nam pięknie od lat - mówi Krystyna Weilandt, gdy wyglądamy z okna jej kuchenki. - A tam zaraz po lewej, na Warszawskiej widać kościół. Mój pradziad go zaprojektował.
Pradziadek był mennonitą, mówił po niemiecku. Ona zresztą też. Dopóki się nie zakochała - wtedy przeszła na katolicyzm, nauczyła się polskiego i w przeciwieństwie do reszty swojej rodziny została w Polsce.
Pokój gościnny tonie w szydełkowych serwetkach. Na ścianach gęsto od zdjęć, obrazków, wśród nich herb rodziny Wiehler.
- Przyjechali z Holandii. Polacy ich tu przyjęli. Rodzice o nich dużo nie opowiadali, choć to nasze dziady-pradziady - mówi pani Krystyna.
Bo my Niemcami byliśmy
Aleksandra Kozłowska: Dla ukochanego zmieniła pani wiarę. Trudno było?
Krystyna Weilandt: Nie. Jak się człowiek zakocha, to wszystko gotów jest zrobić. A on przystojny był, miły, rozmowny. Na imię miał Leonard. Jego urodziny były 6 listopada, a 14 listopada mieliśmy rocznicę ślubu. W zeszłym roku byłoby 56 lat. Ale on już nie żyje.
Poznaliście się państwo, tu w Elblągu?
- Nie. Och, to jest cała wielka historia. Ja jestem urodzona w Elblągu, w 1923 roku, ale moi rodzice mieli gospodarstwo w Markusach, 17 km za Elblągiem. No i jak 24 stycznia 1945 r. front się zbliżał, to wszyscy pouciekali z Markus. Myśmy też wyjechali. Schowaliśmy się koło Słupska, bo Ruski już kocioł zamknęli i koniec był. Mojego ojca zabrali i już więcej nie wrócił. Całą wojnę przeżył i dopiero Ruski go nam odebrali. A mój starszy brat na Węgrzech leży pochowany, na wojskowym cmentarzu. On był w Grecji w niemieckim wojsku. Bo my Niemcami byliśmy.
A teraz?
- Teraz Polką jestem. Po wojnie przeszłam na katolicyzm, wyszłam za Polaka, przy dzieciakach, jak zaczęły chodzić do szkoły nauczyłam się po polsku mówić. Bo wcześniej ani słowa nie umiałam... Ale nie tak od razu. Najpierw, zaraz po wojnie szukaliśmy za pracą, inaczej człowiek by z głodu umarł.
A w gospodarstwie w Markusach nie mogliście znowu mieszkać?
- Nie. Tam nic nie zostało. Bo tam była ruska komendantura i oni wszystko pozabierali: kartofle, bydło, świnie. Wszystko co było, poszło precz. No więc z siostrami, drugą mamą i dwoma małymi braćmi szukałam pracy. Miałam wtedy 21 lat. Pojechaliśmy do Szaleńca. Tam poznałam męża, Leonarda znaczy się, on tam też do pracy przyjechał. Z Czerska pochodził. Przystojny chłopak z niego był, uprzejmy. Zabrał mnie do przyszłych teściów do Czerska, żeby mnie przedstawić. Stamtąd pojechaliśmy do Elżbietowa. To był taki majątek, gdzie dostałam pracę w kuchni. Gotowałam obiady dla pracowników sezonowych, ponad dziesięć osób ich było. Mieszkaliśmy w roboczym domu. Jedna kobieta za każdym razem jak mnie widziała, syczała: "niemiecka świnia, niemiecka świnia". Nie wiedziałam co to znaczy, bo nie znałam polskiego, ale zapytałam zarządcę. I wtedy on porozmawiał z tamtą kobietą i więcej już tak do mnie nie mówiła. Później chcieliśmy z Leonardem ślub brać, ale co z tego - ja byłam mennonitką, on był katolik.
Mąż nie mógł przejść na mennonityzm?
- A skąd! Wtedy to już nikt z moich krewnych tu nie został, z kim byśmy tu byli? Zresztą wszyscy tutejsi mennonici powyjeżdżali: do Danii, Ameryki, Kanady, Australii, nawet do Urugwaju - dzwonili do mnie stamtąd w zeszłym roku, na 85. urodziny. Jeden kuzyn w Ugandzie działa, pomaga biednym. A rok temu dostałam nagle list z Kanady. To kuzyn Udo napisał, a widzieliśmy się ostatnio, kiedy miał siedem lat!
To jak udało się pani wziąć ślub?
- Musiałam przejść na katolicyzm. Pół roku na nauki chodziłam do Debrzna, dwa razy w tygodniu, cztery kilometry leśną drogą. Na naukach były modlitwy i w ogóle wszystko. Ksiądz potem pisał do Rzymu, do papieża o pozwolenie na udzielenie ślubu mennonitce i katolikowi. No i papież napisał, że się zgadza. Leonarda rodzina też nic nie miała przeciwko. Daliśmy więc na zapowiedzi i 14 listopada w Debrznie w 1948 sobie ślubowaliśmy. Byłam ubrana w białą suknię, kwiaty, welon Jak to do ślubu trzeba. Ale ślubu cywilnego nie mogliśmy dostać, nie miałam obywatelstwa polskiego. Pomogła mi taka znajoma, pani Wiśniewska, która perfekt umiała po niemiecku i potłumaczyła dokumenty. Po roku w Chojnicach dostałam to obywatelstwo, a w Czersku wzięliśmy ślub cywilny. I tam mieszkaliśmy do 1951 roku. Potem przeprowadziliśmy się do Elbląga.
Nie tęskniła pani za swoją wiarą?
- Zawsze trochę tęskniłam. Zawsze też byłam przeciwna temu, że w tej wierze trzeba chodzić do księdza i się spowiadać. Ksiądz też przecież grzeszy i on ma dawać mi rozgrzeszenie? Od tego jest Bóg, który zna wszystkie moje winy.
U mennonitów lejce złotem wykańczane
Brakowało pani Markus?
- No pewnie. 21 lat tam mieszkałam. Przed wojną w wiosce gospodarze to przeważnie sami mennonici byli. Chodziliśmy do kościoła w miejscowości Jezioro - pieszo albo bryczką jechaliśmy, albo na rowerach. Rodzice w tym kościele brali ślub. Dawał go im mój dziadek, Rudolf Wiehler. Był pastorem u mennonitów w Markusach, miał czternaścioro dzieci. Podczas ślubu, jak ręce składał na błogosławieństwo to zawału dostał. I za cztery dni zmarł. Po wojnie Polacy z tego kościoła zrobili magazyn zbożowy.
Nabożeństwa mennonickie były tylko w niedzielę, bo pastor też gospodarstwo miał, musiał pracować. Komunię też przyjmowaliśmy, wino było w kieliszku. Komunię tylko dwa razy do roku: na Zielone Świątki i na Wszystkich Świętych. W tym samym kościele ja się ochrzciłam, bo mennonici chrzczą się jako dorośli, i bez świadków, na własną odpowiedzialność. Rodzice imię tylko wybierają. Dali mi Krystyna, a właściwie po niemiecku to Krysta. 14 lat miałam, jak się ochrzciłam.
Jak wyglądało życie w Markusach?
- Przed wojną każdy miał gospodarstwo. Domy piękne były, każdy miał bydło, gęsi, pole. My mieliśmy szesnaście dojnych krów. Szkoła była i "dom ogrodowy" - kiedy rodzice oddali synowi gospodarstwo, to sami szli mieszkać do tego właśnie budynku. Mieliśmy bryczkę na co dzień, bryczkę na niedzielę, do tego lejce pięknie złotem wykańczane. Ojciec w kapeluszu jeździł. I była też kryta kareta. Nie każda rodzina tak miała, tylko ci najbardziej pracowici (śmiech). A z naszym domem to taka historia była: W gościnnym pokoju, tak jak to w tych dawniejszych budynkach bywało, nad drzwiami taki pasek z tapety był farbą pociągnięty. I kiedyś ojcu coś do głowy strzeliło i zaczął w nim grzebać. A matka: "Nie rób, bo wszystko zepsujesz". Ale on nie dał spokoju i jak później chwycił to cały ten pasek wyciągnął. Patrzymy a na drewnie wyrzeźbiony napis po niemiecku: Budowniczy Franz von Riesen i jego żona. Żeby Pan Bóg ich wynagradzał w duszy i w ogóle. A wszystkie literki tak ładnie wyrzeźbione. A dom pobudowali w 1775 roku!
Miałam dziesięć lat, gdy tata drugi raz się żenił, moja mama zmarła w wieku 42 lat. Pochowana jest na cmentarzu mennonickim Agrykola w Elblągu, mój dziadek go zakładał. Ale teraz nic z niego nie zostało, nawet nagrobki się nie zachowały. Po wojnie trawa tam rosła, krowy się pasły...
Tata i druga mama ślub brali w mennonickim kościele w Malborku. Ale jakie wesele było! Wieczorem o godzinie 12 teatrzyk odgrywaliśmy, a ciotka nasza Lidia, można powiedzieć, że była to taka poetka, teksty do tego teatrzyku napisała. No i my, dzieci byliśmy przebrani jako krasnoludki: Puki, Schnuki i Luki. Dzieci zrobiły teatrzyk na ślubie taty. I to pod lampionami! Coś pięknego!
Jak przeżyliście wojnę?
- Pracowaliśmy do końca. Menonici nie używają broni i nie chodzą na wojnę. Choć pod koniec, jednego z braci, Rudolfa wzięli do wojska, to ten co na Węgrzech, blisko granicy jugosłowiańskiej jest pochowany.
Jest pani szczęśliwa?
- Tak. Teściowie byli dla mnie bardzo mili i dzieci mam dobre: cztery córki i czterech synów. Jeden syn kawaler ze mną mieszka, ale opiekują się wszystkie.
Jaki dzień był w pani życiu najważniejszy? Taki, który najbardziej pani pamięta?
- Spotkanie w prezydium, tu w Elblągu. Na zjeździe rodziny Wiehlerów.
Opowieść córki: skromność, posłuszeństwo, praca
Podczas rozmowy panią Krystynę odwiedza jej córka - także Krystyna. Przynosi zakupy i gazety.
A pani od dzieciństwa wiedziała, że wywodzi się z mennonickiej rodziny?
Krystyna Zarzędska: Nie. Urodziłam się sześć lat po wojnie, a do tego mama późno zaczęła nam o tym mówić. O mennonitach, rodzinie Wiehler wiemy z książek, w Niemczech są wydawane i mama je ma. Co pięć lat organizowane są spotkania rodziny Wiehler, w 2005 było w Elblągu. W czasie tego spotkania mennonici podarowali muzeum w Elblągu oryginał swego katechizmu wydrukowanego w 1837 roku i kronikę rodziny Wiehlerów. 400 lat naszej historii! W przyszłym roku taki zjazd będzie w Kanadzie.
Pewne zasady swojego wychowania mama od początku nam wpajała: skromność, posłuszeństwo, praca. Byliśmy nauczeni pracy. W domu każda z nas, czterech córek - no, bo to córki najbardziej były gonione do pracy domowej - miała swoje zadanie, na przykład wycieranie kurzu, a było z czego: zawsze mieliśmy dużo obrazków: zdjęcia rodzinne, i inne. No i posłuszeństwo - wtedy nie było tak jak dzisiaj, że rodzic coś pięćdziesiąt razy dziecku powtarza. Rodzic powiedział raz i trzeba było to zrobić. Nie można było też ukroić kromki, dopóki nie zrobiło się znaku krzyża na chlebie. A jak kromka chleba spadła, trzeba ją było podnieść zaraz i pocałować. Przed każdym posiłkiem i po posiłku była modlitwa, od stołu się dopiero wtedy się odchodziło, gdy wszyscy zjedli. O oglądaniu telewizji w czasie obiadu mowy nie było. Potem sama, we własnej rodzinie też ten zwyczaj przejęłam, ale dzieci dorosły, każdy jadł szybko, albo o różnych porach i się skończyło. Choć dzisiaj uważam, że to wspaniałe. To jednoczy rodzinę.
Krystyna Weilandt: - Ta modlitwa po posiłku tak brzmiała: „Dziękujmy Panu za ten dar, co otrzymaliśmy i oby trwał on wiecznie”.
Krystyna Zarzędska: Pamiętam jak obchodziliśmy Boże Narodzenie. Na stole biedniutko, ale prezenty zawsze czekały. Mama sama je robiła: rękawiczki, szalik, takie rzeczy. Ale zanim ten prezent dostaliśmy, musieliśmy zaśpiewać piosenkę. Strasznie nie chciałam jej śpiewać, bo była po niemiecku: „O, Tannenbaum, o Tannenbaum ” Mama śpiewała ją w dzieciństwie i młodości, miała w ogóle piękny głos, w chórze była.
Krystyna Weilandt: Tak, moja rodzina była muzykalna: ciocia to na organach w mennonickim kościele na Oruni grała. A mój ojciec i dziadek bardzo ładnie śpiewali.
Krystyna Zarzędska: Tak, mama miała zdolności. Robiła dla nas przedstawienia: kukiełkowe, cieniowe, dzieciaki z całego bloku przychodziły... I bajki pięknie nam opowiadała. Z bratem oczywiście umieliśmy mówić po niemiecku. Ale dzieci w szkole, na podwórku bardzo nam dokuczały. To, co przeżyliśmy, trudno zapomnieć. Hakenkrojce nam mazali na tornistrach, wyzywali od hitlerowców. Jak mam mówiła żebyśmy po niemiecku rozmawiali, to myśmy na nią krzyczeli: „Ty do nas po niemiecku nie mów, bo my po hitlerowsku nie będziemy mówić!". I przestawaliśmy się do niej odzywać. To mama po niemiecku też już nie mówiła. Dzisiaj wiem, że o własnych korzeniach powinno się mówić, ale wtedy to ukrywaliśmy. Pamiętam jak w drugiej klasie siedziałam w ławce, nauczycielka usiadła naprzeciwko mnie, a poszłam wtedy do szkoły w nowym sweterku, który babcia przysłała mi z Niemiec. I nauczycielka tak mu się przygląda, przygląda i z taką wzgardą mówi: „O, nowy. Z Niemiec pewnie!" A później, w latach 80. jak wszyscy chcieli na Zachód wyjeżdżać i szukali na gwałt niemieckiego pochodzenia, to ciągle ktoś mamę prosił, żeby mu jedno, drugie pismo po niemiecku napisała. Ale ona sama, ani nikt z naszego rodzeństwa nie chciał do Niemiec jechać. I zostaliśmy.
Rozmawiała Aleksandra Kozłowska
Fot 1.jpg Z archiwum domowego Krystyny Weilandt z domu Wiehler. Fot. Beata Kitowska / AG
Plik ściągnięto 24872 raz(y) 110,22 KB
Fot 2.jpg Z archiwum domowego Krystyny Weilandt z domu Wiehler. Fot. Beata Kitowska / AG
Plik ściągnięto 24872 raz(y) 120,93 KB
fot 3.jpg Z archiwum domowego Krystyny Weilandt z domu Wiehler. Fot. Beata Kitowska / AG
Plik ściągnięto 24872 raz(y) 80,78 KB
fot 4.jpg Z archiwum domowego Krystyny Weilandt z domu Wiehler. Fot. Beata Kitowska / AG
Plik ściągnięto 24872 raz(y) 116,36 KB
_________________ Kto głośny jak dzwon, ten pusty jak on...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum